piątek, 16 stycznia 2015

Rozdział dwunasty



- Kim jesteś? - zapytał Louis siadając na swoim łóżku, tak swoim łóżku. Gapił się na chłopca z kręconymi włosami i czerwonym nosem, stawiającego obok niego kubek herbaty. - Jak się tu dostałeś?- Louis przypomniał sobie że zapadł w sen na zewnątrz, w śniegu. - Jak ja się tu dostałem? - zapytał.

Głos mu się załamał, jego gardło było suche jak pieprz, ledwie czuł palce u stóp. Ostatnią rzeczą jaką zapamiętał była walka z lodowatym wiatrem smagającym jego policzki, mimo że i tak prawie ich nie czuł. Poświata jaka powstawała od świeżego śniegu raziła go w oczy, nie zauważał przez nią dziwnych spojrzeń jakie posyłali mu przechodnie, kiedy upadł przy latarni nie zdolny utrzymać się dłużej na zdrętwiałych z zimna nogach. Po tym była już tylko biała, puchata nicość. Więc jak znalazł się w łóżku? Lunatykował? Nonsens, nigdy mu się to nie zdarzało.


- Ja um... - chłopak odchrząknął, czyszcząc gardło wyraźnie zdenerwowany. Dlaczego się denerwował? To Louis powinien być zdenerwowany, nie miał pojęcia jak znalazł się w swoim pokoju.

- Ty co? - skłaniał chłopca do odpowiedzi, by dowiedzieć się jak się tam znalazł.


- Przyniosłem pana domu - odpowiedział, patrząc na swoje błyszczące, skórzane buty, ręcznie robione przez szewca. Wnioskując z jakości materiału chłopak musiał pochodzić z bogatej rodziny. - Rozpoznałem pana po um... - zawahał się. Podrapał się po karku, na którym kręciły się pojedyncze loki. Niemal owinęły się wokół jego palców, by potem wrócić do poprzedniej pozycji. - Płaszczu. - powiedział w końcu - Widziałem jak chodził pan po mieście w tym właśnie płaszczu i wydawało mi się, że pana znam, cholera... Nie umiałem sobie przypomnieć jak ma pan na imię, ale pamiętałem sobie, że pana rodzina mieszkała tu, na wzgórzu. Nie mogłem po prostu stać i patrzeć jak zamarza pan na śmierć, na dodatek w święta. Przepraszam za wejście do domu bez zaproszenia, chciałem się upewnić, że będzie pan bezpieczny w ten radosny dzień.

Louisowi chwilę zajęło przetworzenie tych informacji, przyłożył dłonie do czoła, kiedy dotarło do niego, że chłopak niósł go przez taki kawał drogi, aż tutaj.

- Louis - powiedział, nie podobało mu się że chłopak zwraca się do niego "pan". Nie lubił, kiedy mówiono do niego jakby był ważniejszy niż jest w rzeczywistości.

- Słucham? - spytał chłopak nieco zmieszany.


- Moje imię - wyjaśnił, jego głos stał się silniejszy po wypiciu kilku łyków ciepłego napoju - Nazywam się Louis.

- Louis - powtórzył chłopak. Imię wypłynęło z jego ust lekko, niemal jakby już od wieków znajdowało się na końcu jego języka i wtedy wszytko stało się jasne - Louis Tomlinson.

czwartek, 1 stycznia 2015

Rozdział jedenasty

- Co na Boga... - Harry wymamrotał na wydechu, który zderzając się w zimnym powietrzem i stworzył delikatną chmurkę pary.
Na początku nie mógł określić na co tak właściwie patrzy. Czy to porzucony worek? Zwierzę? Ubrania zostawione dla biednych? Harry'ego wreszcie uderzyło, że to co leżało niedaleko latarni na pewno nie było śmieciami. To był człowiek. Nieprzytomny człowiek, warto dodać.

- Przepraszam! - Harry zawołał przyspieszając kroku, zmagając się ze skrzynką jedzenia, którą niósł do domu. Drewniana skrzynia trzeszczała, obijając się o jego bok, kiedy biegł nie doczekawszy się reakcji nieznajomego na jego wołanie.
- Dobrze się pan czuje? - zapytał, zbliżając się coraz bliżej do ciała leżącego na śniegu. Ukląkł niedaleko starej latarni odgarniając leżący wokół śnieg. Po krótko ściętych włosach i przeciętnym stroju poznał że to mężczyzna. Raczej nie pochodził z bogatej rodziny, nie należał do klasy społecznej Harry'ego, jednak potrzebował pomocy.

- Proszę pana - powtórzył chłopak, strzepując warstwę śnieżnego puchu z kurtki nieznajomego, patrzył jak wiatr rozwiewa jego włosy, pokryte śnieżynkami.-Niech się pan obudzi, proszę.

Miał przeczucie, że zostawienie go leżącego na boku, dotykającego lewym policzkiem lodowatego podłoża nie byłoby najlepszym pomysłem. Harry przewrócił go tak, by leżał na plecach. Malutkie białe płatki zatrzymywały się na rzęsach mężczyzny, jego policzki płonęły od zimna, a usta były sinoniebieskie. W jego twarzy odnalazł coś znajomego.

Jego dłonie. Drobne dłonie były wciśnięte w kieszenie płaszcza. Harry niewiele myśląc, chwycił ramię mężczyzny i odwrócił go do poprzedniej pozycji. Z cieniem uśmiechu przeniósł ciężar ciała na stopy kucając i ujął jego nadgarstek. Srebrny pierścień na palcu był jedyną rzeczą jaka mogła potwierdzić jego tożsamość. To nie był przypadkowy facet, a właściwie chłopak. To on, dał mu broszkę.
- Tomlinson - wyszeptał, jego usta były zziębnięte, kiedy wypowiadał to szczególne nazwisko.

Nie wiedział wszystkiego o tej rodzinie, na pewno nie, ale wyobrażał ich sobie doskonale, przechodzących obok tej latarni w górę wysokiego wzgórza gdzie stał ich dom. Widział każdą z  sióstr tego chłopaka i mimo że nie znał imienia żadnej z nich, nazwisko było dobrze znane w całym mieście, głównie przez ich ojca zawsze kupującego alkohol, na który jak wiedzieli wszyscy, nie było go stać. Pan Morris zawsze powtarzał mu, kiedy wchodził chwiejnie do jego sklepu alkoholowego, że nie ma co liczyć na butelkę  rumu "dla swojej matki na specjalną okazję". Pan Tomlinson wchodził do sklepu  codziennie kompletnie roztrzęsiony, nalegając na kolejną porcję trunku.

Był miłym człowiekiem, zawsze uprzejmym, ale po tym jak wybuchła wojna, a jego syn ruszył na front, określenie "pijak" przylgnęło do jego nazwiska na dobre.

Harry zdawał sobie sprawę, że nie może zostawić tego chłopaka na mrozie. Wiedział, gdzie znajduje się jego dom więc stwierdził, że najlepszym wyjściem było zaniesienie go tam, zanim sam wróci do domu.
- Szkoda że nie znam twojego imienia... - szepnął, kiedy podnosił bezwładne, drobne ciało z zamarzniętej ziemi i ułożył je w swoich ramionach.

Spojrzał szybko w stronę głównej ulicy. Nikt nie zauważył ich obecności, żaden z przechodniów nie zaoferował pomocy. Właśnie wtedy pojedyncza łza spłynęła w dół jego twarzy. Zerknął w górę i zauważył cztery jasne, czerwone jagody ostrokrzewu otoczone zielonymi liśćmi, zawieszone na starej latarni.

- Jemioła - szepnął spoglądając w dół, na chłopaka leżącego bez życia w jego ramionach. Jego ciało zaczęło się powoli rozgrzewać, drżało lekko z zimna kiedy spał.

Chłopak raczej nie był żonaty. Harry nie przypominał sobie żeby młody Tomlinson miał wybrankę serca, nawet przed wyjazdem. Na pewno nie spotkał nikogo takiego podczas wojny, zważywszy na to że jedynie mężczyźni mogli brać udział w walkach.
To była głupia myśl. Mężczyzna zakochujący się w innym mężczyźnie, wariactwo! Zupełne wariactwo.


_____________________________________________
Szczęśliwego Nowego Roku kochani! Mam nadzieję, że 2015 będzie dla Was wspaniały. 
Kocham Was x

piątek, 19 grudnia 2014

Rozdział dziesiąty

Kolory i kształty wypełniły umysł Louisa, każde z nich wyzwalało ból i kolejne wspomnienia. Wydawało mu się, że może je zablokować, uciekając od nich. Ale i tak wracały, łapały go w swoje sidła nawet w najbardziej niebezpiecznych sytuacjach. Nie pozwalały mu wołać o pomoc, ograniczały go.

Nie umiał czuć niczego oprócz zimna, które przeszywało jego ciało do kości niczym sopel i zmieniało jego skórę z bladoróżowej  do odcienia krwistej czerwieni.

- P-o - tylko tyle zdołał z siebie wykrzesać. Jego usta nie były zdolne wykonać jakiegokolwiek ruchu, były na wpół rozchylone , zamarznięte do tego stopnia że nie było nawet mowy o otwarciu ich,  pojedyncze płatki śniegu wpadały do ich wnętrza i rozpuszczały się na języku.
- Po.. - zaskrzeczał znowu. Mimo nieludzkiego wysiłku, nie mógł wydobyć z siebie dźwięku  litery "m".

W momencie, w którym uświadomił sobie, że nikt nie przyjdzie na ratunek dotarło do niego, że nie chce pomocy. Jeśli wyniósł cokolwiek z czasu kiedy był na froncie, to fakt że był silnym, niezależnym mężczyzną, na którego nikt nie zwracał najmniejszej uwagi. Jego rodzina nie wierzyła, że tak właśnie jest, nie mieli kiedy zobaczyć jego prawdziwej wartości przez czas jaki z nimi spędził zanim zniknęli z jego życia. Louis wiedział, że na wszystko ma odpowiedni czas i miejsce.

Na wojnę nie idzie się z przeświadczeniem o wygranej. Na pewno nie trafia się tam z przekonaniem, że zawiedzie się swój kraj. Żołnierz znajdujący się na froncie ma uniesioną głowę, dumny ze wszystkiego za co walczy, wierzy w wyjście z każdego konfliktu, że jego wysiłki zostaną wynagrodzone w sposób, który może nie będzie zauważalny, ale wyczuwalny.

Duma jaką odczuwał Louis walczyła ze wszystkimi negatywnymi siłami przepływającymi przez niego i zapewniała mu nadzieję. Być może wejście  z wysoko uniesioną głową w mrok znajdujący się za linią życia przy której teraz stał z determinacją niezłomnego żołnierza, przyniesie ukojenie, kiedy śmierć postanowi go zabrać. Dlatego właśnie był w stanie bez wysiłku wygiąć usta w uśmiechu ignorując mróz, kiedy zamykał oczy po raz kolejny tego dnia.

________________________________
Dobry wieczór!
Przepraszam, że ostatni rozdział pojawił się jakieś 3 tygodnie temu, ale nie znalazłam żadnej bety. Poza tym komentarzy pod postami jest niewiele i naprawdę nie śpieszy mi się z dodawaniem, skoro i tak nikt tego nie czyta. Przepraszam jeszcze raz x

sobota, 22 listopada 2014

Rozdział dziewiąty

- Thea, kochanie, wszystko w porządku? - Zaniepokojony głos Warrena przerwał ciszę, która nagle zapadła po hałasie dobiegającym z kuchni.- Sprawdzę co się stało.
Harry zmartwiony podążył za kuzynem odczuwając ulgę gdy tylko znaleźli się w małym pomieszczeniu, dostrzegając iż z Thea'ą wszystko było w porządku. Jednakże była widocznie zdenerwowana faktem, że wypuściła z rąk roztrzaskane już w tym momencie porcelanowe naczynie.

- Nic mi nie jest skarbie. - Odpowiedziała na zadane wcześniej pytanie, odsłoniwszy usta, które wcześniej schowała pod drobnymi dłońmi. Jej twarz zastygła w wyrazie idealnie przedstawiającym szok.
- Tyle się dzieje, że z ledwością zauważyłam to mleko. Dopiero kiedy się odwróciłam aby sięgnąć po cukier ono... Spadło. Tak mi przykro, Harry, ja... Posprzątam. Powiedz mamie żeby się nie przejmowała. To moja wina. Po prostu...
- Na litość boską Thea! - przerwał, kiedy szok w głosie kobiety zmienił się w nerwowe poruszenie, jakby czekała na krzyki wyrażające dezaprobatę na jej niezdarność. - Są święta - kontynuował Harry- i nie ma żadnego problemu. Trzeba tylko posprzątać, nie martw się tym. Tylko uważaj na odłamki szkła. Wyskoczę szybko i dokupię trochę mleka. Co to by były za święta bez twoich sławnych sufletów?

Thea uśmiechnęła się delikatnie i ostrożnie omijając kawałki szkła oraz kałużę mleka, przygarnęła Harry'ego do uścisku, przypominając mu o ciepłym płaszczu, zanim wyjdzie na mroźnie powietrze.

Thea miała rację. Było okropnie zimno, ale chłopak szczelnie owinięty w ulubiony prochowiec, nie zwracał zbytniej uwagi na płatki śniegu, które leniwie oprószały, co jakiś czas sadowiąc się na materiale jego okrycia. Stopy przyozdobione nowymi, lśniącymi od nowości butami nadal zachowywały ciepło jego stóp, tym samym stanowiąc idealne połączenie z grubymi skarpetami, które nosił od rana.

- Dzień dobry Haroldzie! - Obrócił się na ośnieżonym bruku, wychwyciwszy swoje pełne imię, by po chwili przywitać znajomego mężczyznę.

- Ach, pan Wilson! Chłodno dzisiaj, nieprawdaż?
- Okropnie. Jednak na moje szczęście Edna była tak uprzejma i zrobiła mi ten wspaniały szal. - Pogładził dłonią skrawek wystającego spod jego kurtki dzierganego szala. -  Bez niego bym zamarzł! Wesołych świąt chłopcze! - Dodał Wilson z delikatnym uśmiechem na twarzy i policzkami zaróżowionymi od zimna.
- Nawzajem proszę pana.
Pan Wilson był najlepszym szewcem w mieście. Styles’owie polegali na nim, kiedy co roku potrzebne były nowe pary butów. Dopiero w tym momencie do Harry'ego dotarło, że powinien podziękować za zrobienie dla niego tej wspaniałej pary, którą został dziś obdarowany.

Jego żona, Edna, była wyjątkową krawcową. Pracowała w domu. Sprzedawała szaliki, czapki, rękawice, skarpetki i okazjonalnie sukienki na specjalne uroczystości.
Miała dwoje dzieci Edwarda i Lucillę. Słodkie dzieciaki, w każde urodziny Harry zawsze prezentował im najlepsze słodycze jakie udawało mu się zdobyć.

Smakołyki zazwyczaj pochodziły z cukierni pana Browna znajdującej się na rogu XXII ulicy. Kiedy spoglądał na zielony budynek ze zdobiącym go starym szyldem Słodkości u Browna, nachodziła go myśl że jest kilka kroków od słodkiego świata, w którym jest wszystko co tylko sobie można wymarzyć.
Cukiernia miała zwyczaj przenosić Harry'ego myślami z powrotem do wczesnego dzieciństwa, kiedy błagał mamę by mógł jej towarzyszyć w drodze na XXIV ulicę, gdzie zwykle kupowała produkty potrzebne do przygotowania kolacji.

Harry starał się wtedy zachowywać najlepiej jak potrafił. Kiedy mijali pasmanterię witał się z żoną starego właściciela, panią Wandermeyer, za którą nigdy nie przepadał, a już w szczególności jako maluch.
Nigdy nie ciągnął mamy za spódnicę, kiedy zatrzymywała się by porozmawiać z żoną właściciela sklepu spożywczego, panią O'Malley.
Jeśli Harry zachowywał się wzorowo przez całą drogę, jego mama obładowana świeżymi warzywami i mięsem wychodziła ze sklepu i posyłała swojemu najmłodszemu dziecku sugestywne spojrzenie. Harry znał je doskonale. Z niewielkim skinięciem głową szedł za nią w stronę XXII ulicy. Wiedziała, że jedynym powodem, dla którego mały Harry uprzejmie przywitał się z panią Wandermeyer są właśnie pyszności ze Słodkości u Browna. Gdy w końcu wchodzili do cukierni, Harry'emu zdawało się, że śni. Rzędy tęczowych lizaków, cukrowych dropsów i tabliczek pysznej czekolady owiniętej w szeleszczące, błyszczące folie. Wszystko zdawało się czekać na jego przybycie. Harry biegł do ciemnej drewnianej półki, na której w schludnym szeregu ułożono pianki. Każda z nich wyglądała miękko jak puchata poduszka i Harry zawsze wyobrażał sobie, że smakowały o wiele lepiej niż się prezentowały. W zamyśleniu pocierał małymi palcami podbródek, skanując wzrokiem każdą leżącą przed nim słodycz, zanim porwał jedną z półki. Zawsze wybierał tę, która wydawała mu się najbardziej puszysta.
- Skarbie, nie zapomnij o siostrze. - przypominała Annie. Wtedy też chłopiec zawracał i wybierał coś dla Gemmy.

Cała scena rozegrała się w głowie Harry'ego jak film, kiedy przechodził obok cukierni. Jednakże czasy jej świetności dawno przeminęły. Sklep stracił klientów po śmierci pana Browna, gdy jego syn przejął interes.

Droga do głównej ulicy handlowej minęła chłopakowi nadzwyczaj krótko. Kiedy Harry pojawił się na miejscu zdziwiło go, że mimo świąt panował tam nadzwyczajny gwar. Zebrali się handlarze z całego miasta i wyprzedawali swoje najlepsze towary tym, którzy jeszcze mogli sobie na nie pozwolić.

Harry szedł wśród zgiełku do mleczarni pana Powella. Kolorowe płaszcze i odświętne spodnie zabawnie kontrastowały z twarzami bez wyrazu, wszechobecną szarością miasta i bielą śniegu.

- Harry, mój chłopcze! - Zawołał Powell, uradowany jego wizytą, co przypieczętował szerokim uśmiechem, który niemalże znał idealnie. - Co sprowadza cię do miasta w Wigilię?
- Wydaje mi się że mógłbym zapytać pana o to samo. - Harry wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu. Nie potrafił uśmiechnąć się całkowicie, gdyż uniemożliwiały mi to zziębnięte policzki. - Thea robi suflet i gdybym mógł dostać trochę mleka, byłbym chyba bardziej niż szczęśliwy.
- Ach, Thea znów panikuje? - Zachichotał, poprawiając czapkę tym samym chroniąc ją przed upadkiem. - Cudowna kobieta, a do tego świetna kucharka. Będzie dziś gotować świąteczną kolację?
Harry skinął głową, potwierdzając przekonania mleczarza - Prawie zabarykadowała się w kuchni. Odkąd Warren wrócił do domu każdego dnia wymyśla nowe dania specjalnie dla niego. - Uśmiechnął się lekko, obserwując jak płatki śniegu delikatnie opadają na jego nowe buty.

Wszyscy znali Warrena i Thea'ę. Ich ślub pięć lat temu był wydarzeniem roku i niemal każdy w mieście podarował nowożeńcom jakiś upominek oraz złożył życzenia na szczęśliwą przyszłość. Od tamtego czasu parę znali wszyscy. Warrena za wesoły uśmiech, wielkie serce i chęć pomocy staruszkom obładowanym ciężkimi zakupami. Z kolei Thea była uważana za drobną i delikatną niczym puch wirujący na wietrze. W jednej chwili pomagała staremu panu McIntire pozbierać rozsypane kwiaty w kwiaciarni, a kilka sekund później dotrzymywała towarzystwa bliźniętom Johnson, kiedy ich matka pracowała. Huntington nie tylko ich znało ale i kochało.
- Ach Warren, no tak, jak się ma? Wypoczął trochę? – Zapytał z lekkim niepokojem w ciepłym spojrzeniu
- Czuje się świetnie, wrócił do pracy. - Uśmiechnął się chłopak. - Z powrotem w siodle.
- To wspaniale. - Zwrócił się w stronę wejścia do sklepu nie większego niż sypialnia Harry'ego. - Tworzą fantastyczną parę, nie uważasz? - Uśmiechnął się nie czekając na odpowiedź. - A ty chłopcze, nie znalazłeś jeszcze wybranki serca? - Dopytywał unosząc krzaczaste brwi.
Na usta Harry'ego wpłynął lekki uśmiech ukazujący po trosze jego dumę.
- Uh...- Krótko wzruszył ramionami. - Cóż, ja...
- Widziałem cię z drobną panienką na parkiecie podczas świętowania powrotu chłopców. - Pan Powell poklepał go po ramieniu z szerokim oraz jednoznacznym uśmiechem. - Zuch! - Pochwalił go, jednocześnie kierując się na zaplecze.
- Dziękuje panu, ale ona nie jest moją dziewczyną, jak na razie.
- Jeszcze nie? Więc już niedługo Harry. - stwierdził, kiwając palcem. - Założę się o dwanaście szylingów.

Harry mógł jedynie pokiwać głową zawstydzony. Obaj zrezygnowali z prowadzenia dalszej rozmowy, ponieważ Harry musiał wracać do domu, żeby Thea mogła zacząć pracę nad swoimi sławnymi sufletami. Z gorącym podziękowaniem wyszedł ze sklepu i ruszył brukowanym chodnikiem, spoglądając w górę by więcej śnieżynek opadło na jego zaróżowione policzki.
Żeby uniknąć całkowicie zatłoczonej trasy, jaką doszedł do mleczarni, zdecydował się pójść okrężną drogą, kierując się w lewo na skrzyżowaniu za piekarnią pana Eddingtona przy czarnej latarni ulicznej.

Dodatkowo oprócz mleka kupił kawałek najlepszego sera, licząc że przypadnie jego rodzinie do gustu. Przypominając sobie o kończącym zapasie chleba, wstąpił również i do piekarni po swój ulubiony wiejski bochenek, wyobrażając sobie jak świetnie będzie smakował z serem. Wchodząc bo sklepu przez czerwone, drewniane drzwi uśmiechnął się słysząc pobrzękiwanie świątecznych dzwoneczków zawieszonych na framudze.
- Wesołych świąt! - zawołał wykrzywiając usta w uprzejmym uśmiechu, który znał każdy w tym mieście. To był specjalny uśmiech ukazujący pozornie pozytywne nastawienie chłopaka, zawsze wszystkich przekonywał - Jestem w tym dobry. - Dodał cicho, tak by tylko on mógł to usłyszeć.

sobota, 8 listopada 2014

Rozdział ósmy

Louis narzuciwszy na siebie płaszcz, zapiął guziki jeden po drugim trzęsącymi się palcami, walcząc ze łzami cisnącymi mu się do oczu. Wiedział, że nie powinien zostawać w pustym domu ani chwili dłużej, jeśli chciał zachować resztki zdrowia psychicznego, których tak kurczowo się trzymał.

Nie należysz już do tego miejsca, Louis. Głosik z tyłu głowy dokuczał mu, kiedy wkładał zziębnięte stopy w swoje szare buty. Odeszli lata temu, dlaczego wydaje ci się, że wrócą?
-Muszę się stąd wydostać - mruknął sam do siebie, okrywając dłonie czarnymi rękawicami. Zatrzasnął za sobą skrzypiące, drewniane drzwi, w pośpiechu potykając się na nierównym bruku.

Obraz jego samego wpłynął do jego umysłu. Biegł, jakby gonił dwie blondwłose główki bliźniaczek, ubranych w fioletowo-różowe płaszczyki. Niemal słyszał śmiech i chichoty brzdąców, odrobinę głośniejsze niż dźwięk dzwoneczków komponujących się z biciem jego serca.

Zatrzymując się przy ulicznej latarni stojącej przy chodniku, słyszał matkę wołającą ojca wracającego z pracy. Zmęczonego, szurającego stopami po podłożu, z cieniem uśmiechu na ustach.
-Wejdź do środka kochany, przeziębisz się jeśli będziesz stał na tym zimnie. - Zawsze to mówiła, stojąc w otwartych drzwiach. Sprawiała że kroki ojca stawały się szybsze, by jak najszybciej powitać rodzinę.

Po prostu biegnij - zachęcał go głos - rozpamiętywanie wszystkiego nie ma sensu, wszyscy już na zawsze zostaną jedynie wspomnieniem.

Wypuścił drżący oddech, zwiększając tempo z jakim jego stopy uderzały o podłoże, kiedy usłyszał delikatny głos Lottie, wirujący z gracją w powietrzu. Czuł się jakby nasłuchiwał jej słów, znajdując się pod wodą. Zdania płynnie wydobywały się z jej ust, lśniących kolorem szminki, którą zazwyczaj podkradała matce. Brzmiały one jakby dziewczyna była na powierzchni oceanu, kiedy on tonął coraz bardziej w rozległej głębi.

Louis błagał, by wspomnienia uleciały z jego głowy. By uciekły, wypłynęły z jego ciała, by zamarzły i zgasły na mroźnym, grudniowym powietrzu. Albo może, tylko może, to on, a nie wspomnienia, musiał zniknąć. 

Oddychając ciężko, pędził w stronę gwaru głównej ulicy. Obłoczki pary wydobywały się z jego ust przy każdym wydechu, otaczając jego twarz ze wszystkich stron. Zatrzymał się na obrzeżu dzielnicy handlowej, opierając ciężar ciała na ulicznej latarni. Szkło było zasnute pajęczynami i udekorowane jemiołą zawieszoną na szczycie klosza. Nie widział celu, dla którego miałby kontynuować bieg.

Louis Tomlinson położył się w głębokiej zaspie śniegu, stając się niewidocznym w świetle latarni, kiedy wspomnienia pochłaniały ostatnie iskierki jego szczęścia.

czwartek, 30 października 2014

Rozdział siódmy

Boże Narodzenie w domu Stylesów było wypełnione miłością, szczęściem i świątecznym nastrojem. Serdeczność i ciepło jakie biło od każdego członka rodziny było wspaniałe.

Żyrandol wiszący na wysokim suficie kładł anielski blask na wiecznie zielonej choince, stojącej w rogu salonu, pod którą zajmowały swoje miejsce opakowane w stare gazety, dodatkowo przewiązane czerwonymi wstążeczkami, prezenty czekając tym samym na uradowane miny szczęśliwców, do których trafią.

Harry, przeskakując po dwa stopnie ku zadowoleniu potykając się tylko raz, zbiegł na dół po trzeszczących już od starości schodach.

Jak na każdą uroczystość rodzinną, wszyscy ubrali się w odświętne stroje. Siedzieli wokół drzewka, śmiejąc się i podając z rąk do rąk butelkę najlepszego szampana jakiego ojciec Harry'ego mógł zdobyć, co jakiś czas wyglądając za okno, gdzie wirujący w powietrzu śnieg dodawał wszystkiemu uroku.

Gemma zwróciła głowę w kierunku, z którego dobiegały kroki chłopaka. Chwilę później dołączyła do niej reszta rodziny.
            - Nasz chłopiec już wstał - oznajmił Warren głosem wskazującym na pewność siebie i trzy kieliszki szampana, które zdążył wypić. Między corocznymi i rutynowymi życzeniami wesołych świąt, które wypełniały salon już od kilku minut, długie, niezdarne palce Harry'ego powędrowały do broszki w kształcie jaskółki. Chłopak wpiął ją delikatnie w klapę marynarki, chwilę przed wyjściem z pokoju tego ranka.

Już poprzedniego dnia wyobrażał sobie co włoży. Od razu pomyślał o swoich ulubionych czarnych spodniach. Tych, które pasowały idealnie na jego długie nogi i szczupłe biodra, a co najważniejsze nie uwierały go i nie drapały jak wszystkie inne. Dodał do tego białą koszulę i pasującą do spodni ciemną kamizelkę ze złotymi guzikami oraz najlepszą marynarkę jaka tylko wisiała w jego szafie.
Harry oczami wyobraźni widział siebie stojącego dumnie przed lustrem i wpinającego w materiał broszkę, więc gdy obudził się następnego dnia, zrobił to bez namysłu. Uważał że wygląda dobrze. Jeśli tylko jeszcze kogoś, oprócz niego, to obchodziło.
            - Oh mój synek - zagruchała matka Harry'ego, przechodząc przez pokój by go uściskać.
Ubrana była w ciemnofioletową sukienkę, jako że ten kolor idealnie pasował do jej osobowości. Wyrazista, a jednocześnie z klasą. Kobieta wyglądała pięknie, jak zawsze z resztą, a kiedy trzymała go w ciepłym uścisku, Harry'emu przeszło przez myśl jakie ma szczęście posiadając tak wspaniałą, troskliwą matkę.
            - Dzień dobry mamo - odpowiedział, wciąż uśmiechając się promiennie. Skinął głową do reszty rodziny, która wciąż siedziała wokół choinki i popijała szampana.

Przez kilka chwil panował cisza, wypełniona jedynie podniosłą atmosferą i szerokimi uśmiechami ekscytacji w oczekiwaniu na prezenty, których oczekiwali wszyscy znajdujący się w salonie.
            - Nie stój tak Harry! - Zawołał Warren. Twarz chłopaka przypominała teraz kolorem czerwone świąteczne jagody, których kiście zdobiły poręcze schodów. - Może otworzysz pierwszy prezent?
Mały uśmiech wpłynął na jego usta, przyozdabiając policzki delikatnymi dołeczkami. Nie był chciwy, ale na myśl o czekających na niego, starannie owiniętych pakunkach, jego serce aż podskoczyło.
            -Dobrze - odpowiedział z zapałem, który mogło wywołać jedynie Boże Narodzenie.
Przeszedł przez pokój, szurając stopami odzianymi w ciepłe, biało-czerwone skarpetki i szybko kucnął obok dużego, pachnącego lasem drzewa, lśniącego od ręcznie robionych dekoracji. Piękne bombki, otrzymane w zeszłym roku od przyjaciółki mamy nadawały mu drogiego, wyrafinowanego blasku.

Warren wskazał Harry'emu pudełko owinięte nie tylko gazetą ale i obwiązane złotą wstążką, dodającą mu dodatkowej szczypty świątecznej magii.
            -Dziękuję - szepnął, potrząsając energicznie pudełkiem. Słyszał ciche dudnienie, dochodzące ze środka i przez moment bawił się tylko bezmyślnie kokardką, zanim prezent, był oficjalnie gotów do rozpakowania, po uprzednim rozdarciu wstążki.

Rozdzierał po kawałku warstwy papieru, czując jednocześnie narastające podniecenie w momentach, gdy jego oczom ukazywały się coraz większe fragmenty czegoś, co znajdowało się w środku.

Otaczająca go rodzina, skupiła się całkowicie na chłopcu, który kucając grzebał entuzjastycznie przy pudełku. Harry odsunął ostatnią warstwę zabezpieczającego papieru i natknął się na parę kasztanowo-brązowych, skórzanych butów.

Jego oczy rozszerzyły się z ekscytacji. Delikatnie wyjął je z pudełka, nie wiedzą co ma powiedzieć, więc zamiast tego usiadł, wciągną buty na stopy i wstał by móc je podziwiać.
            - Wow - westchnął - To...to są te które chciałem dostać. Skąd wiedziałeś? - Uśmiechnął się, patrząc na Warrena z błyskiem w oczach.
            - Zgaduj - mężczyzna z dumnym półuśmiechem patrzył na żonę, która zajmowała miejsce tuż obok niego. Thea wzruszyła ramionami uśmiechając się czarująco.
            - Nie mógł oderwać od nich wzroku, kiedy ostatnio przechodziliśmy obok sklepu. Jego stare buty są już wysłużone, więc powiedziałam o nich Anne. - Wyjaśniła - Wesołych świąt Harry.
            -Wesołych świąt - brunet uśmiechnął się przytulając ją mocno, kolejno podając Warrenowi dłoń. - Wesołych świąt Warren. - Skinął głową w jego kierunku
            -Wesołych świąt Harry - zachichotał w odpowiedzi.
Jego kuzyn emanował pewnością siebie i siłą. Był To jeden z kilku powodów, dla którego Harry tak bardzo go podziwiał.


Znowu spojrzał w dół na nowe buty, lśniące w naturalnym świetle. Harry nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu, siadając obok swojej siostry, przy otaczającej go świątecznej atmosferze.

piątek, 24 października 2014

Rozdział szósty

Boże Narodzenie. Jedyny dzień w roku szczerze wypełniony miłością, szczęściem i czystą magią.
Louis usiadł przy stole, który wydawał mu się nieskończenie długi, wpatrując się w każde z pustych krzeseł, tym samym wspominając ostatni raz, gdy jego rodzina siedziała tutaj, razem z nim.

Ojciec zawsze zajmował miejsce u szczytu stołu. Zawsze z perfekcyjnie przystrzyżonymi wąsami tuż nad jego górną wargą,z kolei ciemnobrązowe włosy za każdym razem zaczesywane były na bok, choć ich linia stopniowo się cofała. Po pracy, jego koszula była lekko wygnieciona, a węzeł krawata przeważnie był poluzowany. Wtedy ojciec był gotowy do odpoczynku po dziesięciogodzinnej zmianie.

Obok niego siedziała jego kochana żona. Jej włosy były perfekcyjnie upinane w schludny kok. Louis nawet nie miał pojęcia, jakim cudem robiła go każdego dnia, zdążając przy tym zrobić śniadanie dla całej rodziny oraz wyprawić jego rodzeństwo do szkoły.

Rodzeństwo. Cztery młodsze siostry, wszystkie z nienagannymi manierami i uprzejmością w  sercu. Każda urocza na swój sposób.

Charlotte, nazywana po prostu Lottie przez wszystkich domowników, poza mamą, była najstarszą z dziewczyn. Ich matka  nigdy nie używała zdrobnień, zawsze zwracała się do nich formalnie Charlotte, Felicite, Phoebe i Daisy. Lottie była średniego wzrostu. Jej nogi były szczupłe i niesamowicie długie w porównaniu do reszty ciała, przez co szyjąc dla niej sukienki, ich mama zawsze musiała się zmagać z tym felernym problemem. Sarnie oczy i karmelowe włosy powodowały zainteresowanie wielu chłopców. Dziewczyna zawsze siadała naprzeciw mamy, usprawiedliwiając to faktem, że jest drugim najstarszym dzieckiem Tomlinsonów. Twierdziła że powinna siedzieć najbliżej szczytu stołu, odkąd tata pozwolił Louisowi siedzieć naprzeciw siebie, gdyż był on najstarszym z rodzeństwa oraz dodatkowo jedynym chłopcem w domu.

            - Przygotowuję go do dnia w którym przejmie ten dom - śmiał się chrapliwie, a nikt nie wątpił w słuszność jego słów. Tyle że żadne z nich nie zdawało sobie sprawy jak szybko się to stanie.

Kolejna była Felicite. Była tego samego wzrostu co starsza siostra, a pomijając cynamonowo-brązowe włosy i charakter przypominający raczej ten Louisa, łatwo można by je wziąć za bliźniaczki. Zajmowała miejsce obok Charlotte i sprzeczała się z nią o ilość ziemniaków, jaką starsza z nich nabierała z miski przechodzącej wokół stołu z ręki do ręki. Zdarzało się, że szeptała Louisowi o tym, iż Lottie ma kawałek brokułów na zębach lub o gniewie, po tym jak siostra po raz dwudziesty oparzyła się gorącym woskiem.

Najmłodszymi członkami ich rodziny były identyczne bliźniaczki, Phoebe i Daisy. Choć nazywano je nieplanowanym podarunkiem od Boga, (co w zasadzie mówiono jedynie w żartach i to w dodatku bardzo rzadko. Louis usłyszał to raz, kiedy mama rozmawiała przez telefon z babcią) dziewczynki były najbardziej sympatycznymi istotkami na świecie, z delikatnymi blond włosami i małymi ząbkami rosnącymi w dużych odstępach. Były identyczne. Ich nauczyciele i koledzy z klasy mylili je codziennie, ale w domu łatwo je rozróżniano po wyglądzie lub brzmieniu głosu. Jedyną okazją kiedy Daisy nazywano Phoebe i odwrotnie, był moment, kiedy mama przyłapywała jedną z nich na podkradaniu jej przepysznych wypieków ze stygnącej tacy i gnała z powrotem na górę. Widząc jedynie blond kosmyki i słysząc radosny chichot sukcesu, krzyczała pierwsze imię jakie przyszło jej do głowy, a zazwyczaj okazywało się ono błędne, co było jedynie wymówką do dalszej ucieczki.

            - Nie wołałaś mnie mamusiu, tylko Phoebe.

            - Przepraszam mamo, nie słyszałam cię. Przecież wołałaś Daisy.

A mama wołała obie na dół i karciła, za ich zachowanie, jednakże za każdym razem pozwalając im zatrzymać smakołyki.

Louis mógł wyobrazić sobie całą szóstkę siedzącą z nim przy stole. Nie byli idealni, ale i tak wspaniali. Byli jedyną stałą rzeczą w jego życiu, a teraz nie mógł ich odzyskać.

Scena rozgrywała się w jego umyśle jakby wydarzyła się zaledwie wczoraj. Lottie jak zawsze nakładała na swój talerz ogromne ilości puree, co złościło Fizzy bo to ona dostawała je ostatnia i zawsze zostawało go za mało. Krawat ojca nie był zawiązany do końca a on sam siedział oparty na krześle z mieszaniną irytacji, radości oraz ulgi, że wreszcie jest już w domu. Bliźniaczki kłóciły się, jak każdego wieczora, która z nich będzie siedziała obok mamy. Niemal słyszał przenikliwe wysokie głosiki które kiedyś nieprzyjemnie przeszywały mu uszy, a teraz oddałby wszystko, by usłyszeć je choć przez sekundę. Na szczęście tata zadecydował, że każda z bliźniaczek będzie siedziała obok mamy co drugi dzień, a mama, zawsze gotowa na wszystko wnosiła świeżą miskę  puree żeby zadowolić Fizzy, która i tak nigdy nie zjadała wszystkiego.

Dźwięki rozbrzmiewały w jego głowie niczym nagrania. Niemalże słyszał subtelne brzęczenie kieliszków z winem, którego po lampce rodzice wypijali każdego wieczora do obiadu. Dziewczynki nie zwracały uwagi na takie szczegóły, ale Louis tak. Zauważał uśmiechy jakie rodzice posyłali sobie znad kieliszków i wymieniane spojrzenia. Obserwował ich co wieczór.

Kiedy Louis zamknął oczy mógł usłyszeć wszystko. Szelest stóp na dywanie położonym w jadalnie tuż przy stole, ciche rozmowy o dniu w szkole i szalonych snach jakie mieli poprzedniej nocy. Nawet najbardziej przejmujące płacze i najbardziej żarliwe kłótnie. Louis chciał to z powrotem.

Powieki uniosły się, ukazując zaszklone tęczówki, lśniące chłodnym lazurem. Wszystko zmieniło się w nicość. Dom był pogrążony w mroku. Jedyne delikatnie migocące światło dawały świece rozstawione na stole i parapecie. Tworzyły one dziwnie tańczące cienie przecinające puste zakurzone pomieszczenie pod najróżniejszymi kątami. Śnieg pruszący cicho za oknem dodał pokojowi świetlistej poświaty. Ale żadna z tych rzeczy nie miała znaczenia. Oczy Louisa były zbyt przepełnione słonymi, gorącymi łzami by to zauważyć.

Wszystko w tym momencie stało się jedną wielką zagadką. Dlaczego wszystko musiało potoczyć się w ten przygnębiający sposób?

Wtedy dotarło do niego, jak trudno przychodziły mu wspomnienia związane z rodziną.
Można było to porównać do rozbijania piniaty. Na początku niezgrabie i wolno, ale gdy wreszcie pęka i słodycze się wysypują, przychodzi długo wyczekiwana ulga na myśl, że wreszcie się udało Jednak z drugiej strony czuje się oszołomienie. Gdy wszyscy nagle rzucają się na słodkości, by zebrać jak najwięcej dla siebie. I właśnie to zrobili. Zabrali Louisowi rodzinę.